-

Shork : ...something wicked this way comes...

Latam. Odcinek 4

Zapominam spytać o Franka. I tak jestem spóźniony.
Zesztywniałem na krześle i teraz wkładam cały wysiłek w to, żeby nie chodzić jak manekin. Rozglądam się i nieobserwowany robię z wysiłkiem kilka przysiadów. Jeszcze gorzej.

W laboratorium numer sześć kolejka. Ustawiam się karnie na końcu. Doktor Rozwacki dostrzega mnie na tle ubranych w zielone kombinezony spadochroniarzy i ciągnie za rękaw do stolika. Pobierając krew zwraca uwagę na ślady po żółtym piasku. Pyta czy byłem nad jeziorem. Cmoka z dezaprobatą i wypisuje kwit na odkażanie biologiczne. Znaczy, że czeka mnie jeszcze kąpiel w zielonym płynie o konsystencji i zapachu kwaśnego mleka oraz płukanie wodą destylowaną.

Nie lubię. Tym bardziej że mam tam wleźć golusieńki.
Gorący prysznic przed. Automat odcina wodę po trzech minutach, dając czas na namydlenie. Potem pięć minut płukania i suszenie. Ustawiam na maksimum. Mięśnie jakby mniej bolą.

Jakoś znoszę to odkażanie, dzisiaj nikt nie patrzy.
W szatni czeka już kombinezon z wszytymi rejestratorami. Gdy odkładam ubranie do szafki, na podłogę spada karteczka, wkładam ją bezwiednie do kieszeni z zamiarem przeczytania później.

Młoda lekarka, której imienia nigdy nie poznałem, każe rozpiąć kombinezon i mocuje, a właściwie przykleja do mnie jeszcze jakieś rejestratory. Na serce dwa, na ramiona dwa i jedno w okolicach wątroby. Pęk kolorowych kabelków przewleka przez dziurkę, wpina do dość dużego urządzenia, które mocuje z zewnątrz, przy udzie, na dwa zatrzaski. Do tych zatrzasków zwykle montują mi obciążniki. Chcę o to zapytać, ale zacięta mina lekarki zniechęca mnie skutecznie. Ryzykuję z innej beczki.

- Pani doktor, ja po kąpieli, a tam wysoko zimno i wieje. Żebym gorączki nie dostał. Jak mnie przewieje to badania na nic.
Uśmiech współczucia rozświetla jej twarz, wyciąga z kieszeni fiolkę i wytrząsa dwie białe pigułki w nadstawioną przeze mnie garść.

- Jedną teraz, jedną za dwanaście godzin. Dobre, sama biorę. A znając skład skoryguję odczyty.
Wychodząc zapisuje coś w notesie. Łykam obie naraz.


Na poligon podwożą mnie spadochroniarze. Opowiadają sobie dowcipy. Oszukują śmiechem strach.
W tym roku nie było żadnego wypadku przy skokach. Nikt nie chce być pierwszy.

 

Młody chorąży psioczy na spóźnienie. Podłącza wtyki do testera. Nieprzyjemnie łaskocze gdy poprawia mi coś na plecach. Pod kombinezonem nie mam bielizny. Przy stoliku objaśnia dzisiejszy test. Wygląda aż za prosto. Lot na orientacje, góra kilkanaście punktów w promieniu dwudziestu kilometrów. Potem mam się ukryć na dziesięć minut w lesie, w kwadracie 47 i z powrotem.
Kończąc tłumaczenie musi przekrzykiwać ryk silników startującego samolotu. Wiatr szarpie mapę na stoliku. Ja dostaje polową, na plastikowym papierze. Można ją zrolować, wtedy wygląda jak pałeczka od sztafety. Z jednej strony ruchoma busola, z drugiej gniazdo na specjalny pisak.
Zakładam lotniczą czapkę, gogle i salutuję pierwszy. Chorąży, nagle znobilitowany, trzaska obcasami.

 

Unoszę się natychmiast do granicy ostrości wzroku. Rozwijam mapę, dopasowuję kierunek do busoli. Zapamiętuję pięć kolejnych punktów kontrolnych i ruszam.

 

Do czego można porównać latanie?

Spróbujcie kiedyś pływać pod wodą nie poruszając ani ręką ani nogą. Wciskać się jak wąż, samym tułowiem. Nie da się? No właśnie. Tylko z daleka wygląda to wdzięcznie i lekko. Nie raz wracałem z misji zlany potem, z zakwaszonymi mięśniami. Skurcze też nie są rzadkością. Ale będę latał, póki będę mógł, bo mój dar się wyczerpuje. Kiedyś po kilkugodzinnym locie wystarczał masaż i sen. Teraz już po pierwszych minutach łapie mnie pierwszy skurcz i tylko siła woli pcha mnie dalej. Kończyny drewnieją, nieustannie ruszam palcami, w okropnym przeświadczeniu, że już mi w nich nie wróci czucie. Dotykam ust, żeby sprawdzić czy są ciepłe.
Ale najgorszy jest strach przed nieuchronnym bólem po lądowaniu. Żebym mógł jeszcze zaszyć się gdzieś w głuszy i wyć, albo dostać parę kropel morfiny. A tu? Cała grupa w dwóch pokojach, ściany cieniutkie, że słychać każdy szept. Morfina jest owszem. Wchodzi w skład osobistego pakietu medycznego. Tylko co powiedzieć przy kontroli w sobotę?
Na zajęciach podprowadziłem plaster znieczulający dla ciężko rannych, który wyłącza odczuwanie bólu w czasie amputacji. Codziennie wieczorem patrzę na niego i chowam z powrotem do portfela. Na czarną godzinę.

 

Punkty kontrolne zaliczam bez problemów. Wcisnąć guziczek dzwonka i dalej. Nad jeziorem zatrzymuje się na chwilę, szukając śladów dzisiejszego pikniku. Za wysoko. Przelatując nad ciemnozielonym prostokątem ośrodka widzę jakieś poruszenie. Grupa osób skanduje coś przez nagłaśniacz. Od strony centrali stoją w luźnym dwuszeregu żołnierze. Odnajduję w kieszeni kartkę. „Strajkujemy o ośmiogodzinny dzień pracy – pomóż!”. Piękna kaligrafia. W czasie kiedy się waham nadciąga oddziałek żandarmerii. Studenci gapią się tylko, rozproszeni. Ktoś biegnie od strony wjazdu. Od wschodu, z aerobazy nadlatuje żyrolot.
Gdy jest taka potrzeba potrafię być szybki jak pocisk. Z hukiem ląduję pomiędzy strajkującymi, a blaszanymi tarczami żandarmów. Ułamek sekundy później dochodzi do ziemi głośne pukniecie, efekt gwałtowności startu. Ściągam gogle na szyję i patrząc dowódcy prosto w oczy cofam się, aż dotykam plecami czyichś dłoni. Marysia, „moja” pomoc kuchenna, chwyta mnie ufnie pod ramię. Triumfująco patrzy na kogoś z tyłu. Studenci się ruszają. Idą do nas. I ci normalni, i specjalni. Wymieszani przelewają się przez, zastygłych w oczekiwaniu na rozkaz, żołnierzy. Grupa rośnie jak kopiec kreta. Rozglądam się, kędzierzawy młodzieniec za mną trzyma transparent: „Dość wojny, dajcie ludziom oddech pokoju”, a pod spodem „ośmiogodzinny dzień pracy to postęp”. Sięgam po drzewce. Zatykam na drugim piętrze transparent, najpierw lewą, potem prawą stronę. Żebrowane barierki balkonów nadają się do tego idealnie. Zlatując widzę, jak Stary drepcze w naszą stronę, podtrzymywany przez wnuczkę i sekretarkę Jadzię - piękną i nieprzystępną. Naprzeciw wybiega mu dowódca żandarmów, zabiega drogę, tłumaczy. Stary nawet nie zwalnia. Żandarmi rozstępują się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
W wyciągniętą gwałtownie rękę, wnuczka wkłada mu okulary do dali. Stary czyta mój transparent.
Cisza.
Stary zasługuje na szacunek. Nagroda Nobla dwa lata z rzędu. Pułkownik w stanie spoczynku. Twórca Szkoły Cybernetyki Polskiej. Legenda.
Ściąga okulary i wskazuje nimi na napisy.

- Tego chcecie?
Nie czeka na odpowiedź. Nikt się z nią nie kwapi. Cisza jest taka, że słyszelibyśmy, nawet gdyby szeptał.
- Co do pierwszego, to nie jest w mojej, ale w waszej mocy. Co do drugiego - zgoda. Od września.

 

Żandarmi robią w tył zwrot. Pracownicy instytutu i studenci krzyczą z radości. Marysia ciągnie mnie
w dół i całuje w policzek. Ktoś daje hasło: „W górę Starego!”- ale na szczęście pomysł nie zyskuje poklasku. W tłumie dostrzegam swoją grupę. Trzymają się razem. Dałbym tysiące za ich myśli i zamiary.
Marysia gdzieś znika. Unoszę się powoli, żeby nie zwracać uwagi. Żyrolot oddala się do bazy.
Jeszcze dwa punkty kontrolne.
Na drugim czeka na mnie ta sama lekarka co w szatni. Tupie niecierpliwie.
- Cóż pana zatrzymało? Był pan w kinie? O tej porze nadają tylko bajki dla dzieci.
- Niespodzianka. - Odpowiadam tajemniczo. Wzrusza ramionami. Chyba oczekiwała potyczki słownej.
W milczeniu odpina urządzenie, cmoka niezadowolona. Jeden rejestrator się odkleił. Mam pięć czerwonych śladów, jeden bledszy.
-No już. Włączam alarm i za trzy minuty będzie pana szukał tuzin tropicieli z gończymi psami. Dziesięć minut chowanego. Start !

CDN



tagi: epika 

Shork
24 września 2017 00:09
0     2145    2 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

zaloguj się by móc komentować