-

Shork : ...something wicked this way comes...

Latam. Odcinek 5

Trzy minuty.
Flegmatycznie zapinam kombinezon. Powolutku zakładam gogle. I już mnie nie ma.
Do lasu wchodzę od zawietrznej, tuż pod konarami. Kluczę ,starając się zostawiać swój zapach równomiernie wszędzie i nigdzie. Wracam nad wypatrzone na polanie bagno. Zanurzam się po szyje. Głowę chowam między korzeniami powalonego drzewa. Utrzymywanie się w błotnistej wodzie to niewielki wysiłek, a pigułki działają naprawdę świetnie. Woda ciepła. Chyba od gnicia. Ostry zapach bagna zagłuszy wszystko. Przyjemnie w nieprzemakalnym kombinezonie. Mało nie zasypiam. Gałęzie trzaskają gdzieś daleko. Psy są wyszkolone tak, że nie mają prawa szczekać, zanim mnie nie znajdą. Nie mam zegarka, żeby sprawdzić ile czasu czekam. Z zegarkiem to każdy głupi potrafi. Liczę uderzenia serca. I bardzo dobrze, bo fałszywe gwizdki odzywają się dużo za wcześnie. Starego wróbla nie nabierze się na plewy.

Odczekałem minutę dłużej. Wynurzam się tuż po gwizdku. Pikuję. Z wysokości kilkudziesięciu metrów dostrzegam cztery ciężarówki ze sprzętem namierzającym i jeden żyrolot. Spodziewali się mnie nad poziomem ziemi. Błąd.

Na poligonie czeka ten sam chorąży. W otwartym baraku krząta się parę białych fartuchów. Siadam na krześle. Do każdego rejestratora podłączają wtyczkę. Pytałem kiedyś, czy nie mogą zbadać samego kombinezonu, beze mnie. Zasłonili się procedurą. Drukarki wyrzygują z siebie kilometry taśmy. Każda starannie zwinięta i opisana ląduje w aluminiowej walizce.
Gotuję się po wysiłku. Czuję, że śmierdzę potem. Duszny, sierpniowy wieczór. Z łąki odzywają się coraz odważniej świerszcze.
Koniec.
W samochodzie brakuje dla mnie miejsca. Pewnie. Polecę sobie. W ciemności i tak nikt nie zobaczy.

 

W szatni znowu prysznic. Łydki drżą z wysiłku. Puszczam na przemian zimną i gorącą wodę. W końcu skurcz puszcza. Wysuszony, zakładam tylko spodnie i koszulkę. Postanawiam najpierw ubrać się w coś czystego, a dopiero potem zdać kombinezon. W pokoju nie ma nikogo. Widać tylko ślady szybkiego przebierania.
Świętujemy zawsze i chętnie. Odgłos zabawy dobiega przez uchylone okno, od strony stołówki.
 

W laboratorium numer sześć dyżur pełni adiunkt Beryl i nie znany mi z nazwiska siwy naukowiec w stopniu wachmistrza. Przy węźle, ze sprzęgiem, dopasowanym do małej głowy niebieskim sznurkiem, siedzi Włodek - dwunastoletni syn gospodyni z pobliskiej wioski. Wszyscy go lubią, bo pomocny, uczynny. Mleko na wózku codziennie do kuchni wozi, a i jabłek przyniesie w koszu. Tak za darmo. Ciekawy świata, a tu do miasteczka góra cztery autobusy dziennie. Kolei nie dociągnęli. Na wakacje nie pojechał, bo trzeba pomagać matce. A w węźle wiadomo – cały świat. Gazety czyta, wojskowe łącza szybkie, to i obrazki pewno ogląda. Na czyjeś konto pójdzie.

Wrzucam kombinezon do skrzyni z napisem „Brudne”. Gogle kładę na półkę obok skrzyni. Dostrzegam aluminiową walizkę. Sumienie każe mi się odezwać.

- Panie Beryl, pan oznaczy sobie ten mój udział w strajku. Godziny pan zna.
Beryl kiwa głową nawet nie patrząc, ale wachmistrz odprowadza mnie wzrokiem aż za próg. W myślach na pewno wyzywa mnie od pacyfistów i mięczaków.

Ból aż zatyka uszy. Wracam do pokoju. Pusto. Idę do dziewczyn naprzeciwko. Pukam do drzwi. Chwilę nasłuchuję. W środku pali się światło, ale nikogo nie ma. Tu też widać ślady szybkiego strojenia się. Otwieram pierwszą z brzegu szafkę, sięgam pod mundur, po pakiet medyczny. Ukrywam w dłoni plastikową ampułkę z doczepioną igłą. Przez korytarz jeszcze przechodzę, ale w pokoju padam na kolana. Na czworakach wpełzam do łóżka. Ściągam buty i spodnie. Zębami zrywam papierowy kapturek i wbijam całą igłę w udo. Zużyty aplikator wrzucam do buta, a papier gryzę i połykam. Fala odrętwienia idzie od stóp. Nie mam siły panikować.

Otwieram oczy. Sufit uderza z góry jak membrana bębna. Ściany wybrzuszają się i napierają rytmicznie. Pęcherz mi pęka. Idę cicho do drzwi. Zdaje mi się, że cicho. Z łózek ścigają mnie mrukliwe przekleństwa. Sylaby rozciągają się i kleją do podłogi. Korytarz oświetlony jest tylko żarówką awaryjną. Chyba będę wymiotował. Nie tu. Zejdę do łazienki na półpiętro. Staję nad pisuarem. Kafelki chłodzą głowę. Nudności przechodzą, za to nogi przestają mnie trzymać. O milimetry mijam głową umywalkę. Budzę się. Jestem cały mokry od potu. Przyjemnie. Zimno. Odwracam się na plecy. Skupiam wzrok na sznurku od wentylacji. Obraz rozmywa się w jednolitą szarość. Drugie przebudzenie jest przyjemniejsze. Ból zniknął całkowicie. Czuję się jak po masażu. Z niedowierzaniem wykonuję kilka skłonów. Podskok. Pod prysznicem zmywam z siebie zaschnięty pot. Wypłukuje z ust gorzki smak. Suszarka działa zbyt krótko, żeby wysuszyć koszulę. W samych szortach, zbyt dziarskim krokiem maszeruję w stronę schodów. Radosne krzyki z piętra niżej budzą moją ciekawość. Euforia pcha mnie w ich kierunku. Widok poraża, dwóch brodatych facetów w białych fartuchach, chichocząc, ściska i całuje trzeciego. Czwarty otwiera szampana i rozlewa, właściwie samą pianę, do kubków. Dostrzegają mnie w drzwiach. Przekrzykują się nawzajem. Zachęcają do picia. Kiedy odmawiam, tracą zainteresowanie moją osobą. Wznoszą toast.

- Ten program jest dla węzła tym, czym proch dla cywilizacji europejskiej!
Wracam do pokoju.

Przed drzwiami czeka na mnie dwóch z desantu, w pełnym uzbrojeniu. Wyższy, zdziwiony moim widokiem, bełkocze coś o niekompetentnych biurokratach. Wracam tylko po portfel i idziemy prosto do wyjścia. W ośrodku nie można mieć rzeczy osobistych. Nawet szorty, które mam na sobie, są własnością armii. Zegar nad bramą wskazuje czwartą trzydzieści. Dostaje dziesięć minut na przebranie. Przebieram się w pięć. Kiedy czekam ze swoją ochroną na transport, mija mnie grupa pracowników zdążających do kuchni. Po chwili, z przeciwnej strony, nadchodzi z tacą Marysia. Desantowcy nie oponują, tym bardziej, że oprócz bułki z masłem, niesie trzy kubki z kompotem.

Nic nie mówimy.

Kiedy maszeruję w kierunku pojazdu, czuje na sobie jej wzrok.
Wyrzucają mnie przed miasteczkiem. Głupio wyglądałby gość w koszuli, garniturze i z teczką, wysiadający z uzbrojonego w cztery kaemy Borsuka. Zawracają.
Jak kurz opada, otwieram czarną, nieoznakowaną kopertę i czytam szybko znikające pod wpływem światła litery. „Kontakt 14 dni Kraków-Wawel-południe. Udanego urlopu”. W kopercie jest jeszcze dwieście złotych w drobnych banknotach.
Dwieście złotych. Jak nie będę nic jadł przez dwa dni, to wystarczy mi na transport do Lublina, albo Lwowa. Tam sobie poradzę.

Pewnie uznali, że to i tak dużo dla kogoś, kto ma zjeść obiad, zabawić się do wieczora i po prostu polecieć do Krakowa, pod osłoną sierpniowej ciemności. Pewnie stacje namiarowe uprzedzone, żeby nie panikować i nie strzelać do nisko lecącego, pojedynczego obiektu.
Może odważę się przelecieć ze sto, sto pięćdziesiąt kilometrów.

Zaczęło przygrzewać. Rozluźniam modny, wąski krawat. Marynarkę, również modną, zarzucam na ramię i ruszam spacerkiem w kierunku miasta, odejmując w myślach przynajmniej dwa złote na pucybuta, który po katordze, na tej kresowej szosie, doprowadzi do blasku moje modne trzewiki.

 

CDN



tagi: epika 

Shork
24 września 2017 20:52
0     2762    2 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

zaloguj się by móc komentować