-

Shork : ...something wicked this way comes...

Latam. Odcinek 6

Regionalny ośrodek kultury i cywilizacji, mimo wczesnej pory, już tętni życiem. Wyszukuję cebulastą wieżę cerkwi unickiej. Tam zacznę szukać informacji o dworcu kolejowym. Zaczepiona babina patrzy na mnie podejrzliwie i wskazuje ręką niezbyt precyzyjnie zachód. Idę. Po kilku minutach miasteczko niespodziewanie się kończy. Lekko zdenerwowany zawracam. Oglądając gołębie bijące się z wróblami o prawo do studziennej kałuży, czekam otwarcia sklepów i restauracji. Babinom już nie zaufam.
Coś mnie niepokoi. Już wiem. Widzę wyłącznie pieszych. Ani automobilu, ani nawet konnego wozu.

Elegancki pan w minicylindrze, zagadnięty, mierzy mnie wzrokiem. Przedstawia się jako rejent Buczkowski. Porzucam legendę o szukaniu spadkobiercy, prawnik by się połapał. Staję się ofiarą dowcipu kolegów ze studiów, którzy porzucili mnie, na lekkim rauszu, w tym pięknym miasteczku.
Rejent uśmiecha się pobłażliwie, ale jeżeli chodzi o transport, to rozkłada ręce. Do autobusu i drugiego miasta jest dwanaście kilometrów z hakiem. Wozy z mlekiem pojechały tuż po świcie.
Mówi ze śpiewnym akcentem, głębokie „ł” brzmi manierycznie. Chwilę milczy, potem podsuwa pomysł, że jak pójdę na północ, to za trzy kwadranse dojdę do drogi powiatowej. Na skrzyżowaniu jest gospoda i stacja z benzyną. Pewnie tam nocują koledzy. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec gościa, dotyka palcem minicylindra i oddala się w swoich sprawach.
 

Droga powiatowa. Może ktoś mnie zabierze na łebka.


Z trzech kwadransów robią się cztery, a moje buty, chyba nie do odratowania.
Jest i droga, i stacja. Staję chwilę w cieniu, żeby ochłonąć. Samochodów nie widać. Droga powiatowa jest tylko odrobinę szersza. Bruk na skrzyżowaniu przechodzi w otwarte podwórze gospody.
Jestem głodny.

Drzwi do gospody zamknięte. Stukam uparcie. Otwiera mi zdziwiony wąsacz. Sprzedaję mu bajeczkę o dowcipnych kolegach. Kolegów niestety nie gości, ale oczywiście zaraz poda śniadanie.
Kończę pałaszować jajecznicę na kiełbasie kiedy podjeżdża pierwszy samochód. Niestety z zachodu. Wąsacz zdejmuje fartuch, nakłada kombinezon z logo rafinerii i idzie obsłużyć pompę. Ręczną. Zabytek. Ma siłę chłopisko. Szarpie pompą, a drgania z podziemnego zbiornika sprawiają, że kryształowa solniczka zaczyna tańczyć na stole. Widzę przez okno jak przyjmuje zapłatę i żegna kierowcę.

Zaczyna się ruch. Szosą jadą same wojskowe ciężarówki. W obie strony. Takie same w ciemnozielone i żółte łaty. Mijają gospodę obojętnie. Mam wrażenie, że zaraz jak znikną mi z oczu zawracają, żeby przejechać w drugą stronę. I znowu. I znowu.
Właściciel, już w fartuchu, zabiera pusty talerz i proponuje deser i herbatę. Zgadzam się.
Nad barem wisi reprodukcja portretu dziewczynki Wyspiańskiego. Podchodzę bliżej Sprawdzam przy okazji stan mięśni. Zupełnie znośnie, chyba polecę. Na dole reprodukcji napis wykonany niewątpliwie umazanym farbą paluchem: „Tu dobrze zjadłem, Witkacy 1948”.

Widzę stąd kawałek kuchni i dumną minę wąsacza. Duszę w sobie śmiech. Wysuwam dolną wargę i kiwam z uznaniem głową. Wracam do stołu. Powoli skubię wiśniowe ciasto. Siorbię herbatę. Zabijam czas.
Zostają nędzne okruchy, gdy sznury ciężarówek urywają się nagle. Pod dystrybutor podjeżdżają dwa samochody. Kilkunastoletni Fiat, z napisami żandarmerii i obły, czerwony samochód, bez dachu.
W środku trzech mężczyzn. Czekają niecierpliwie aż skończy się tankowanie Fiata. Żandarm
w rozchełstanym mundurze wychyla się, żeby zapłacić. Nasze oczy spotykają się na moment. Z auta wysiada już zapięty pod szyję. Pasek od czapki pod brodą. Idzie do gospody. Za nim drepcze wąsacz, jakiś taki pokorny i malutki. Faceci w kabriolecie patrzą ciekawie. Moje dokumenty, mimo że na fałszywe nazwisko, są najprawdziwsze na świecie. Do legendy dokładam mimochodem, że jestem w trakcie doktoratu z poezji na Uniwersytecie Warszawskim.

Salutuje i odchodzi.
Właściciel taki przygarbiony i usłużny, przeprasza mnie za służbistę i już biegnie do trąbiących klientów. Wychodzę za nim. Wśród wyłowionych z rozmowy słów słyszę „Kraków”.
- Panowie podwieziecie mnie? - Pytam bezceremonialnie.
Kierowca patrzy na mnie chytrymi oczkami.
- Dołóż się pan do paliwa, to podwieziemy.
Wyciągam z portfela pięćdziesiątkę i jeszcze dwudziestkę. Widzę uśmiechy.
- Ale do samego Krakowa.
Miny im rzedną.

-Do Krakowa to będziemy wracać dziesiątego. Jedziemy z Krakowa.
Bezwiednie chowam pieniądze.

Odjeżdżają, a mnie zaczyna boleć. Siadam na drewnianej ławie. Pachnie naftą. Gospodarz przynosi mi herbatę i przysiada się z drugiej strony.
- Trzeba było poprosić o podwózkę na dworzec, zawsze bliżej.
Opieram się o drewnianą ścianę. Schodzi ze mnie całe powietrze. Karczmarz ośmiela się coraz bardziej.
- Przepraszam pana za żandarma. On nie zawsze taki służbista. Teraz czasy ciężkie. Sowiety zajęte z Kitajem, ale przed jesienią Silezjanie znowu rozrabiają. Z Amerykańcami się skumali. Ksiądz mówił, że trzeba uważać i pisma do mnie przyszły z powiatu. A tam. - Machnął ręką w kierunku szopy. - To mi nawet węzeł założyli, żebym alarmował jakby coś.
Rozsiada się wygodniej i patrzy w dal.
-A co ja tam mogę wiedzieć, kiedy będzie to coś. Tu ludzie spokojni. Mój pradziad tę karczmę budował. Dziad się ochrzcił. Ojciec zbudował stację. A teraz ja tu jestem, a po mnie moja córuś.
-A ten węzeł?.- Pytam z udaną obojętnością.
-Skrzynia z lampą i anteną. I guzik trzeba wcisnąć jakby coś. A czy ja wiem kiedy to coś?
Milczymy. Karczmarz bawi się ściereczką. Słychać dzwon.
- Dzisiaj niedziela. Do wieczora nic już nie przyjedzie. Niech pan spróbuje w miasteczku przed cerkwią. Może któryś dziedzic, na wieczór, przyjedzie bryczką, albo automobilem. Nie na piechotę.
Zaraz będą z mleczarni wracać. Stają tu na kufelek. Zabiorą. Powiem to zabiorą.

Przewiesza przez ramię ścierkę i idzie szykować beczkę.

Z trudem wyciągam się na ławie.

 

Tłukę się drabiniastym wozem do miasta. Z tyłu brzęczą bańki na mleko. Dwa piwa pod kiełbaskę. Potem jeszcze dwa. Ból zamglony, tłucze się gdzieś na granicy świadomości. Wozacy dobrzy ludzie. Jedna kolejka na mój koszt. Karczmarz też nie był stratny. Gdzie moja teczka? Jest. Wysadzają mnie w rynku. Kiedy ostatni wóz znika w uliczkach, robię w tył zwrot. Chwiejnym krokiem opuszczam miasto i kryję się w zagajniku. Śpię do wieczora. Budzi mnie brzęczenie komarów. Prostuję się ostrożnie. Aż mnie skręca z bólu. Nie jest dobrze. Zbieram siły. Czekam, aż noc będzie czarniejsza. Teczkę chowam pod marynarkę, przez uchwyt przewlekam pasek od spodni. Kierunek określiłem już wcześniej.
Start.
Pojedyncze światła mrugają na granicy wzroku. Trzymam kurs i zmuszam do myślenia o czymś przyjemnym. Przywołuję obraz jeziora, twarz Marysi. Wszystkich po kolei z grupy. Każdy się uśmiecha. Śmieje. Drwią ze mnie. Słabnę. Ostatkiem sił hamuję przed uderzeniem o ziemię. Dam radę. Jeszcze raz. Ostrożnie i powoli.
Do świtu przelatuję nie więcej niż kilkadziesiąt kilometrów. Jestem brudny i piekielnie zmęczony. Las witam jak zbawienie. Nie ryzykuję lotu między gałęziami. Ląduję na polanie i czołgam się pod drzewa. Zdrętwiałymi palcami wyciągam plaster z mokrego portfela. Szukam kawałka czystego ciała. Najpierw zapada cisza, potem ciemność, następnie tracę czucie, a dopiero na końcu znika ból.

 

CDN



tagi: epika 

Shork
25 września 2017 18:12
0     3039    0 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

zaloguj się by móc komentować